Spotkanie z gorylami górskimi

Być w Rwandzie i nie zobaczyć goryli górskich to trochę tak, jak być w Egipcie i nie zobaczyć piramid. Oczywiście można je pominąć podczas wizyty, bo nie każdego mogą interesować, ale według mnie traci się wtedy coś ważnego, a mianowicie kontakt z istotnym elementem stanowiącym o lokalnej kulturze i tożsamości. Dla Rwandy goryle górskie są nie tylko głównym źródłem dochodu; to także dziedzictwo narodowe i symbol postępu w walce o ochronę przyrody.

W latach 80., gdy Dian Fossey rozpoczęła prace nad uchronieniem tego gatunku goryli przed wyginięciem, kłusownictwo było na porządku dziennym. Rwandyjczycy widzieli goryle zarówno jako przeszkodę w uprawie roli, gdyż zajmowały tak cenne dla rosnącej liczby ludzi tereny, jak i okazję do zarobku. Porywali młode gorylątka, by sprzedać je do europejskich zoo, zabijali dla trofeów w postaci dłoni czy głów, które jakiś bogacz chciał sobie postawić przy kominku i gotów był za nie słono zapłacić… Fossey zwróciła uwagę świata oraz rwandyjskieog rządu na to, że goryle górskie mogą stać się niechlubnym świadectwem bezwzględności człowieka: zidentyfikowane po raz pierwszy i zmiecione z powierzchni ziemi w tej samej dekadzie. Choć jej metody walki z kłusownictwem bywały bardzo kontrowersyjne i choć swoje wysiłki przypłaciła życiem (została zamordowana, a sprawcy nigdy nie ujęto), Rwanda jest jej dziś bardzo wdzięczna. Trzeba było włożyć mnóstwo pracy w edukację, ale rezultat jest taki, że wielu byłych kłusowników jest teraz aktywnymi działaczami na rzecz ochrony goryli i ich środowiska, a populacja tych zwierząt stale rośnie.

W maju rząd Rwandy niespodziewanie podwoił koszt trekkingu, do powalających 1500 dolarów amerykańskich. Zniósł przy tym wszelkie zniżki dla rezydentów i samych Rwandyjczyków – dla wszystkich cena jest teraz taka sama. Pisałam o tym tutaj. Na szczęście udało mi się wykupić pozwolenia na kilka tygodni przed tą rewolucją cenową, która zresztą ma na celu zarówno ograniczenie liczby ludzi odwiedzających goryle, zwiększenie dotacji dla lokalnych społeczności, jak i przyciągnięcie bogatych turystów… Czy to działa, nikt nie wie, gdyż statystykami rząd się nie dzieli, a nawet jeśli, to nie można mieć pewności co do ich dokładności.

Jak więc wygląda taki dzień z gorylami? O 7 rano jest zbiórka w kwaterze głównej Parku Narodowego Wulkanów w miejscowości Kinigi, ok. pół godziny jazdy z pobliskiego Ruhengeri. Na tę godzinę muszą się stawić nie tylko ci, którzy wybierają się na trekking, ale także uczestnicy innych wypraw, na przykład do grobu Dian Fossey czy na wulkan Bisoke. Jest więc dość tłoczno! My zajrzeliśmy do biura dzień wcześniej, żeby się upewnić, czy na pewno znajdujemy się na liście, a także zrobić kopie paszportów i potem uniknąć kolejki do ksero.

Podczas gdy administracja zajmuje się papierologią, turyści piją herbatę, korzystają z toalety, a także podziwiają pokaz tradycyjnych tańców rwandyjskich. Bardzo piękne przedstawienie, ja widziałam je po raz pierwszy, więc tym bardziej się cieszę, że miałam taką okazję.

IMG_20170830_070737674_HDR.jpg

IMG_20170830_071332300.jpg

Ciekawa jest selekcja, jakiej dokonują przewodnicy, by uformować grupy. Do nas (byliśmy w czwórkę) podszedł jeden z nich i poprowadził nas do dwóch innych par, od nas trochę młodszych. Przewodnik miał na imię Ferdinand i poprosił, byśmy my także podali swoje imiona i kraje, z których pochodzimy. Następnie oznajmił, że nasza grupa odwiedzi najbardziej oddaloną rodzinę goryli i jedną z najstarszych. Będzie to także trudniejsza trasa po względem fizycznym. Nie mieliśmy nic do powiedzenia w tym temacie: pan najwyraźniej uznał, że wyglądamy wystarczająco fit. Selekcja odbywa się więc chyba w oparciu o obserwacje przewodników: „młodzi i wysportowani, mogą iść w długą trasę”, „starsi i całkiem do rzeczy, wytrzymają z godzinę lub nawet dwie” oraz „zupełnie leciwi, maksimum pół godziny wędrówki”. Nie wiem, czy znacie taki program pt. „Idiota za granicą”. To brytyjski serial dokumentalno-komediowy o Karlu Pilkingtonie, koledze znanego angielskiego reżysera i aktora komediowego Ricky’ego Gervaisa. Ricky wysyła Karla w różne strony świata, żeby trochę poznał inne kultury i zwyczaje – a Karl ogólnie nie lubi podróżować i zwiedzać. Jest więc sporo śmiechu, a przywołuję tutaj ten program, bo w jednym z odcinków Karl jedzie do Ugandy i tam bierze udział w trekkingu z gorylami górskimi. Który to trekking trwa siedem czy osiem godzin zamiast jednej, i Karl klnie na czym świat stoi, zwłaszcza w momentach, gdy przewraca się w błocie, podczas gdy przewodnik co chwilę mówi: „Goryle są tuż tuż, czuję je, idziemy!”. Zastanawialiśmy się więc, czy ten nasz trekking też będzie tak wyglądał 😉

Turystów dopuszcza się do 10 rodzin goryli, na grupę przypada osiem osób plus przewodnik, a na początku szlaku dołączają także tropiciele i tragarze (jeśli ktoś chce, nie jest to obowiązkowe, choć trochę na nas naciskano, żeby skorzystać z ich usług i wspomóc w ten sposób lokalną społeczność). My mieliśmy dodatkową atrakcję, a mianowicie musieliśmy jechać półtorej godziny do punktu rozpoczęcia wędrówki, w jakiejś wiosce tuż przy granicy z Demokratyczną Republiką Konga. Własnym samochodem oczywiście. Teoretycznie mieliśmy też zabrać przewodnika, bo on własnego transportu nie miał, ale już była nas czwórka, na szczęście jedna z pozostałych par w naszej grupie miała miejsce w swoim aucie. Nie ukrywam, że nie nastroiło nas to specjalnie pozytywnie, bo byliśmy na nogach od 5:30 rano i nie spodziewaliśmy się, że trekking rozpoczniemy dopiero około 10. Gdy dotarliśmy na miejsce, po bardzo wyboistej drodze, wioska już czekała, żeby popatrzeć na muzungu. Jeden dzieciak zażądał pieniędzy, ale pozostali po prostu stali i gapili się na nas szeroko otwartymi oczami. Trochę mnie to zdziwiło, bo taką grupę widzą przecież prawie codziennie, ale może ich z kolei też wciąż zadziwia, że ludziom chce się przemierzyć pół świata, żeby wejść do lasu i zobaczyć goryle 😉

Najpierw musieliśmy przejść przez całą wioskę, której ludność zrobiła sobie krótką przerwę w pracy na polach, żeby nas pozdrowić i pomachać. Tuż przed wejściem do lasu przewodnik poinformował nas o zasadach trekkingu, co wolno, czego nie wolno, a następnie zadał pytanie, które mogło wywołać niesnaski – kto z nas wykupił pozwolenia po starej cenie, a kto po nowej? Na szczęście wszyscy zdążyliśmy dokonać rezerwacji przed niespodziewaną podwyżką, więc nikomu nie skoczyło ciśnienie 😉 Ferdinand był chyba trochę rozczarowany, że cała grupa zapłaciła jedynie 750 dolarów od łebka, więc nie powiedzieliśmy mu, że ja i T. jako rezydenci skorzystaliśmy z 50% zniżki 😉 A potem okazało się, że pozostałe dwie pary (wszyscy ze Szwajcarii) wykupiły po dwa pozwolenia (jedna para odbyła już pierwszy trekking poprzedniego dnia, druga wybierała się znów dnia następnego), więc Ferdinand bardzo się ucieszył na tę wieść 😀 Bo przecież ochrona goryli i ich terenów jest niezwykle ważna, więc dobrze, że wydaliśmy te pieniądze, i obyśmy wydali ich więcej w przyszłości!

P1110359.JPG
Każdy z nas dostał tak ozdobiony kij 🙂 Bardzo się przydały przy wdrapywaniu się na wzgórza po chaszczach i wilgotnej glebie!

Po tym wstępie weszliśmy do lasu. Pierwszy odcinek trasy był bardzo przyjemny, płaski i wśród bambusów. Jednak wkrótce zrobiło się trochę bardziej pod górkę, a najwięcej trudności przysparzały gigantyczne pokrzywy. Nasi przewodnicy od czasu do czasu maczetami wyrąbywali przed nami ścieżkę, ale od pokrzyw trudno było się trzymać z daleka. Ja ich ukłucia poczułam przez spodnie, więc szybko założyłam rękawiczki, żeby nie daj Boże nie nadziać się na taki parzący liść.

IMG_20170830_101731857.jpg

P1110358.JPG
Te krzaki to głównie pokrzywy… A niebieskie plamki po lewej to nasi wędrowcy i przewodnicy!

Dopisywała nam pogoda – było pochmurno, ale nie padało. Po około dwóch godzinach zatrzymaliśmy się (oczywiście wcześniej też robiliśmy parę przystanków, na toaletę czy kanapkę), a przewodnik oznajmił, że goryle są pięć minut stąd, według doniesień tropicieli. Musieliśmy więc zostawić plecaki (a także dobrze schować w nich jedzenie, żeby jego zapach nie zwabił zwierząt) i zabrać ze sobą tylko aparaty fotograficzne. Szybko okazało się, że goryle nie znajdują się wcale o pięć minut marszu – lecz o dwie. Zrobiliśmy dosłownie kilka kroków, a przed nami ukazało się drzewo, na którym siedziały sobie dwa młode goryle. Tuż za nimi znajdowało się całe stado – grupa Igisha, jedna z najstarszych w Parku Narodowym Wulkanów. Nazwy grup biorą się od imienia przywódcy, czyli samca srebrzystogrzbietego. Goryle górskie to największe małpy człekokształtne – taki samiec może ważyć nawet 200 kg!

P1110360.JPG

P1110388.JPG

P1110393.JPG
Ten młodzian cały czas nas zaczepiał. Po lewej matka bawi się z małym, a po prawej widać nos chrapiącego przywódcy 🙂
P1110380.jpg
Młoda samica przytula się do smacznie śpiącego przywódcy stada 🙂

Od dawna zastanawiałam się, jakie to uczucie być tak blisko tych zwierząt. W mojej głowie stały się prawie mityczne, szczególnie po lekturze książki Dian Fossey „Goryle we mgle” i wielu obejrzanych na YouTube’ie filmikach  oraz przeczytanych artykułach. Każda osoba, z którą rozmawiałam i która miała okazję zobaczyć goryle górskie w ich naturalnym środowisku, mówiła o tym jako o doświadczeniu niemal mistycznym. Nie powiem, poziom adrenaliny podczas takiego spotkania zdecydowanie rośnie! Teoretycznie należy zachować odległość co najmniej siedmiu metrów od goryli, ale w praktyce okazało się to nie do końca możliwe. Głównie dlatego, że młode same podchodziły do nas i próbowały zaczepiać. Jeden taki delikwent cały czas podbiegał i ewidentnie miał na oku kilka aparatów fotograficznych do podwędzenia 😉 Reszta stada niemal zupełnie nas ignorowała. Silverback, czyli przywódca o srebrnym grzbiecie, spał sobie smacznie, a dwie samice delikatnie go iskały. Popatrzyły na nas i po chwili wróciły do skubania. Pozostali albo drzemali, albo siedzieli na drzewach i przeżuwali gałęzie i liście. Zwierząt było w sumie około dwudziestu, a jeden młody goryl prawie nasikał nam na głowy (zapach ich moczu jest bardzo intenstywny, ziołowy, przez te wszystkie rośliny, które jedzą). W pewnej chwili samiec-przywódca obudził się, wstał, popatrzył na nas, i przeszedł obok naszej grupy, zupełnie nami niezainteresowany. Zatrzymał się w zaroślach i pogrążył w zadumie. Przewodnik wyjaśnił nam, że prawdopodobnie zastanawia się, dokąd zabrać stado, gdy wszyscy już wypoczną. Goryle to inteligentne zwierzęta, a silverback opracowuje trasę wędrówki i wybiera miejsca postoju, biorąc pod uwagę dostępność jedzenia i bezpieczeństwo (na przykład bliskość innej grupy, z którą niekoniecznie jest się w przyjaznych stosunkach).

P1110454.JPG
Zamyślony przywódca stada.
P1110394.JPG
Ten goryl też dużo rozmyślał 😉
P1110466.jpg
A to numer dwa w stadzie, również o srebrnym już grzbiecie. Zajmował się głównie przeżuwaniem, nam nie poświęcił ani sekundy uwagi 😉

Spędziliśmy z grupą Igisha prawie godzinę. Patrzyliśmy, jak najmłodsze gorylątka skaczą po drzewach jak szalone, łażą po matkach i ciotkach, które podrzucają je dla zabawy i łaskoczą. Dwie gorylice iskały się wzajemnie, a potem jedna przysnęła, opierając głowę na plecach drugiej. Nastolatki popisywały się przed nami, a jeden chojrak uderzył się parę razy pięściami w klatkę piersiową, imitując przywódcę stada. Przewodnik nauczył nas, jak mamy mruczeć, by zakomunikować, że nie mamy złych zamiarów (czyli przywitać się grzecznie, na co zresztą dostaliśmy odpowiedź) oraz jak powiedzieć – ej, przestań! (bardzo podobnie to brzmi do tego, jak ludzie czasami to właśnie chcą przekazać niegrzecznym dzieciom czy pieskom, coś w rodzaju „a-a-a-a!”). I nagle pojawiła się samica z najmłodszym w grupie gorylątkiem na plecach – mały miał kilka tygodni! Zdjęcie jest niestety niewyraźne, bo szła dość szybko, a mnie trzęsły się ręce, ale małego wypłoszka widać 🙂 Jeszcze nie nadano mu imienia, nastąpi to w przyszłym roku, podczas specjalnej ceremonii zwanej Kwita Izina (pisałam o niej tutaj).

P1110462.jpg

Spotkanie z tymi zwierzętami to naprawdę niezwykłe doświadczenie. Obserwowanie ich zachowań, niejednokrotnie tak bardzo ludzkich, wywołuje uczucie wzruszenia i zadziwienia. W przeciwieństwie do szympansów, których trochę się boję (i dlatego nie zdecydowałam się na trekking w ich poszukiwaniu w Lesie Deszczowym Nyungwe, gdzie mieszkają), i które są dużo bardziej agresywne i wrzeszczą, pomrukujące delikatnie goryle wydały mi się oazą spokoju. Ich brak zainteresowania nami to według mnie dobry znak. Nie bały się nas, czyli chyba przyzwyczaiły się już do tego, że codziennie przychodzi grupa bezwłosych dwunogich stworzeń, żeby sobie popatrzeć, ale nikomu krzywdy nie robią, więc niech im będzie. Nie stanowimy dla nich zagrożenia. Goryle rozpoznają zresztą przewodników i tropicieli, więc skoro to oni nas przyprowadzili, to znaczy, że wszystko w porządku. Oczywiście czasami nie pasuje im taka wizyta i wtedy dają ostrzeżenie, ale nie zdarza się to często. Ataki na turystów są wielką rzadkością i zwykle wynikają z nieprzestrzegania zasad, na przykład ignorowania sygnałów samca (i przewodnika!), żeby trzymać się z daleka. Kończy się to zazwyczaj popchnięciem w krzaki, ale wyobraźcie sobie, że popycha was 200-kilogramowy samiec… Można dość daleko polecieć w wielkie parzące pokrzywy.

Cieszę się, że zdążyłam wykupić pozwolenia na trekking przed podwyżką cen, bo za $1500 na pewno nie wybrałabym się do Parku Narodowego Wulkanów. Niestety, myślę, że większość z Was również nie będzie rozważać takiego wydatku, ale dobra wiadomość jest taka, że w podobną wyprawę można wybrać się w sąsiedniej Ugandzie. Goryli jest tam trochę mniej, ale przygoda niemal taka sama, za to za dużo niższą cenę (zdaje się, że $600). Ugandyjski rząd zapowiedział w maju tego roku, gdy Rwanda podwoiła stawkę, że przez najbliższe 12 miesięcy nie będzie podnosił cen u siebie. Tak więc planujcie wyprawę, bo warto! 🙂

4 uwagi do wpisu “Spotkanie z gorylami górskimi

Dodaj komentarz