5 ważnych dla mnie miejsc

Jedyny w swoim rodzaju Klub Polki na Obczyźnie przechodzi właśnie metamorfozę – nowa szata graficzna strony, nowe logo, mnóstwo nowych projektów i ciekawostek, i dużo większe zaangażowanie członkiń w treść i wygląd witryny. Zobaczcie sami! W tym miesiącu Klubowiczki codziennie piszą o pięciu najważniejszych dla nich miejscach, a dzisiaj kolej na moją listę. Zajrzyjcie na stronę Klubu, tam znajdziecie poprzednie wpisy, wszystkie arcyciekawe! 🙂 To takie okienko do naszego życia codziennego (nie tylko emigracyjnego) i osobistych historii, więc jeśli macie ochotę poznać nas trochę lepiej, to zapraszam gorąco do poczytania 🙂 

„Ważne miejsce” to dość szerokie pojęcie. W końcu może to być kraj, miasto, kawiarnia, szkoła, park, dom rodzinny… Po dłuższym zastanowieniu postanowiłam wybrać te miejsca, z którym wiążą się dla mnie jakieś szczególnie ważne chwile i wspomnienia. Nie było łatwo, bo sporo się już w życiu zdążyłam po świecie pokręcić, nie tylko podróżując wakacyjnie, ale też mieszkając tu i ówdzie. Jednak myśl o tych pięciu miejscach nadal wzbudza we mnie dużo emocji.

Wołczkowo

Dawniej spokojna wieś pod Szczecinem, obecnie już bardziej jego modne przedmieście, w którym co rusz pojawiają się piękne nowe wille. Ale dla mnie to zawsze będzie miejsce wiejskiej szczęśliwości czasów dzieciństwa. Urodziłam się w Szczecinie, a w Wołczkowie mieszkała (i nadal mieszka) moja babcia od strony mamy. Po przeprowadzce do Łodzi (miałam wtedy niecałe 7 lat) spędzałam w Wołczkowie każde wakacje. Co roku latem mama wraz ze mną i moim malutkim bratem tłukła się osiem godzin pociągiem, byśmy u babci spędzili choć kilka tygodni. Dla mamy było to bardzo męczące, a dla mnie zawsze bardzo wyczekiwane, więc jestem jej bardzo wdzięczna, że poświęcała swój czas i energię na te wycieczki! Wołczkowo kojarzy mi się z długimi letnimi dniami i zapachem ciast owocowych babci, ze smakiem malin, zielonego agrestu i porzeczek prosto z krzaka, ze zrywaniem śliwek węgierek, mirabelek i czereśni z drzew, z bieganiem z dzieciakami do późnego wieczora po polach i lasach, i z nieustannie zdartą skórą z kolan po upadkach i łażeniu po drzewach. Lubiłam chodzić do malutkiego, XIII-wiecznego kościółka w niedzielę, w którym pachniało kurzem i kadzidłami, i zazdrościłam ministrantom, bo też chciałam pofruwać nad ziemią, trzymając linę od kościelnego dzwonu, który musieli rozhuśtać. Zawsze po niedzielnej mszy mieszkańcy wsi stali jeszcze przez jakiś czas przed kościołem, żeby sobie pogadać. Wszyscy byli powojennymi przesiedleńcami na Ziemie Odzyskane, którym przyszło osiedlić się w tej dawnej niemieckiej wiosce. Moja babcia znalazła rodzinę, w której domu zamieszkała, i przez lata utrzymywała z nimi kontakt (zna niemiecki, gdyż jej mama, a moja prababcia, była Austriaczką). Pamiętam, że córka tych niemieckich właścicieli domu przyjechała kiedyś w odwiedziny. Wołczkowo było bardzo różnorodnym i tolerancyjnym miejscem, wszyscy się tam znali i szanowali, a pochodzenie nie miało żadnego znaczenia.

W Wołczkowie chodziłam do zerówki w lokalnej szkółce, gdzie podczas wizyty jakiejś komisji z kuratorium miałam zaszczyt czytać im „Ptasie radio”, a na pytanie, czym jest słownik, odpowiedziałam, że to dom słowika 🙂 Pamiętam też, jak pewnego dnia przez wieś jechała cała kolumna czołgów i ciężarówek wojskowych (to był chyba 1987 albo 1988 rok i następowała demobilizacja) i jedna z nich zatrzymała się przed babci domem, którego część była też wioskowym sklepem (i nadal zresztą jest). Żołnierz wysiadający z samochodu nadepnął niechcący na siedzącą na ziemi jaskółkę. Zabrałam ją do domu, bo miała uszkodzone skrzydełko, i wraz z mamą zajmowałyśmy się nią przez kilka dni. Oddałam jej łóżeczko jednej z moich lalek, w które biedna ptaszyna robiła głównie kupę. Wydobrzała jednak, i nadszedł czas, by ją wypuścić na wolność. Nigdy nie zapomnę, z jakim ciężkim sercem otwierałam okno. A ona wcale od razu nie odleciała. Krążyła przez dobrych kilka minut przy domu, latała nisko i zawracała tak, jakby chciała podziękować i się pożegnać. W końcu zaczęła się coraz bardziej oddalać i zniknęła gdzieś za horyzontem… Z Wołczkowa mam dużo takich ciepłych, poetyckich wspomnień. Obecnie niemal wszystko się tam zmieniło, łącznie z ogrodem, ale w mojej pamięci pozostały bardzo wyraźne obrazy, które pieczołowicie pielęgnuję. To o Wołczkowie napisałam jedno z moich pierwszych opowiadań.

wołczkowo1 sedina
Wołczkowo dawniej, jeszcze jako Volschendorf (źródło)
img_20141226_130847589
Na spacerze z babcią w Boże Narodzenie, 2014 rok 🙂

 

Image result for wołczkowo
XIII-wieczny Kościół p.w. Matki Boskiej Szkaplerznej w Wołczkowie (źródło)

Łódź

Miasto, w którym spędziłam 13 lat, całą szkołę podstawową i liceum. Pod koniec lat 90. Łódź przeszła metamorfozę – wyremontowano całą ulicę Piotrkowską, odnowiono piękne secesyjne kamienice, i ta część miasta zaczęła tętnić życiem. Moje liceum znajdowało się jedną przecznicę od Pietryny, więc często po lekcjach szłam tam z koleżankami na spacer. Później zaczęły się osiemnastki i wyjścia do pubów i klubów… Ech, fajne czasy 🙂 Mieszkaliśmy w bloku na Chojnach. To było nowe osiedle, ale pobliskie uliczki (Dachowa, Pryncypalna…) zatrzymały się w czasie. Wielu ludzi mieszkało w rozpadających się domkach (również drewnianych) i nie miało jeszcze kanalizacji, więc pomyje i inne wątpliwej woni płyny tworzyły małe potoki na ulicach… 😉 Od sąsiadki z mieszkania naprzeciwko pożyczaliśmy jajka czy cukier (i wzajemnie), a każdego ranka z osiedlowej piekarni roznosił się zapach świeżego pieczywa. W Łodzi też lubiłam chodzić do kościoła, bo mieliśmy fantastycznego proboszcza, takiego życiowego, pełnego pozytywnej energii. Gdy przychodził po kolędzie, rozsiadał się w fotelu na pogaduchy (pieniędzy nigdy nie chciał, bo wiedział, że się u nas nie przelewa), a nasz pies, mały rudy Pimpuś z zakręconym ogonem, właził mu pod sutannę, bo lubił się chować pod długimi spódnicami 🙂 Bardzo miło wspominam też obie szkoły, miałam fajnych kolegów i koleżanki, i świetnych nauczycieli. Moja polonistka z podstawówki była takim cudownym belfrem z powołaniem i zaszczepiła we mnie chęć pisania – to właśnie jej jako pierwszej pokazałam moje opowiadanie o Wołczkowie i kilka innych. W Łodzi zarobiłam też swoje pierwsze pieniądze, udzielając w liceum korepetycji z języka niemieckiego, 10 zł za godzinę 🙂 Nie mam tu w Rwandzie niestety żadnych zdjęć z Łodzi, więc wrzucam takie ładne z internetu 😉

Image result for łódź piotrkowska
Źródło

Szczawnica

Pieniny to moje ukochane góry. Jeździłam do Szczawnicy z rodzicami i bratem przez kilka lat na wakacje i mam wspaniałe wspomnienia. To były takie sielskie chwile, kiedy rodzinne niesnaski odchodziły w niepamięć, kiedy się nie sprzeczaliśmy, bo całą energię zużywaliśmy na wędrówki i rowerowe wycieczki do Czerwonego Klasztoru po słowackiej stronie. To zawsze były „wakacje budżetowe” i pamiętam, jak ojciec gotował przysłowiową zupę z gwoździa, bo na wiele więcej nie starczało, ale to nie miało żadnego znaczenia. Liczyła się przyroda i atmosfera. Ostatnio byłam w Szczawnicy w 2009 roku z moim T. i nadal było tam tak samo cudownie 🙂 Czas chyba zaplanować znowu wycieczkę w Pieniny, bo tęsknię bardzo! Zdjęć z rodzinnych wczasów przy sobie nie mam, ale kilka z wyjazdu z T. się znalazło 🙂

Czerwony Klasztor po słowackiej stronie, Trzy Korony w tle.

Warszawa

Do Warszawy wyjechałam, by studiować anglistykę na UW. Spędziłam w tym mieście w sumie dziewięć lat i część mojej duszy już tam na zawsze została. Okres studiów wspominam bardzo ciepło, choć było ciężko, bo od pierwszego roku pracowałam jako lektorka angielskiego w szkołach językowych i udzielałam korepetycji, żeby się utrzymać. Ale jakimś cudem znajdowałam czas, energię i pieniądze na imprezy, wyjścia do kina, i w ogóle dość bujne życie towarzyskie – i jeszcze skończyłam studia z bardzo dobrym wynikiem 🙂 W Warszawie przeżyłam pierwszą wielką miłość i bolesne rozstanie, zawarłam przyjaźnie, które nadal utrzymuję, dostałam pierwszą pracę, a w niej poznałam mojego obecnego partnera. To w tym mieście zapisałam się na kurs samby i tańców afrykańskich, uczyłam się francuskiego i brazylijskiego portugalskiego, chodziłam na festiwale filmów afrykańskich, indonezyjskich, wietnamskich, europejskich i jakie tam jeszcze były. Zawsze wracam do stolicy z radością, cieszy mnie ogromnie to, jak to się rozwija, ile nowych, fajnych miejsc się pojawia. Byłam teraz we wrześniu, ledwie na kilka dni, ale znów się zachwyciłam. Moja przyjaciółka nie nadążała w zaciąganiu mnie to kolejnych fantastycznych restauracji i barów, przytyłam przez to chyba z pięć kilo w ciągu trzech dni 😉 No i udało mi się wziąć udział w spotkaniu z kilkoma członkiniami (i naszym rodzynkiem) Klubu Polki na Obczyźnie! 🙂 Kocham Warszawę za to, że jest. Bo przecież miała zniknąć z powierzchni ziemi, została z niej kupa gruzów, a jednak podniosła się jak Feniks z popiołów, wygląda piękniej z każdym rokiem, i tętni życiem 🙂

p1060350

p1060343

RPA

Afryka zawsze mnie pociągała i fascynowała. Dlatego z radością przyjęłam informację, że T. dostał pracę w RPA. Nigdy wcześniej tam nie byłam, nie wiedziałam, czego oczekiwać, bo książki i informacje w internecie skupiają się głównie na negatywnych aspektach życia w tym kraju i jego trudnej historii. Nawet T. miał nieciekawe wspomnienia ze swojej wizyty w 1993 roku, bo akurat wtedy zamordowano Chrisa Haniego (lidera partii komunistycznej i zagorzałego przeciwnika apartheidu) i cały świat spodziewał się, że wybuchnie wojna domowa… Jednak niemal od pierwszego dnia wsiąkłam w RPA i tam złapałam afrykańskiego bakcyla. Nie jest to łatwy kraj do życia, ale to jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Różnorodność przyprawia o zawrót głowy, zarówno ta kulturowa (11 oficjalnych języków!), jak i krajobrazu. Każda prowincja RPA jest inna, Johannesburg, Kapsztad czy Durban mogłyby na dobrą sprawę być w zupełnie innych krajach. Nie dałam rady zobaczyć tam wszystkiego, co chciałam, ale mam swoje ulubione miejsca, za którymi tęsknię. I gdy poleciałam do Pretorii we wrześniu służbowo, miałam wrażenie, że wróciłam do siebie. Tak, w RPA czuję się po prostu „u siebie”. To pierwszy kraj, poza Polską, w którym mieszkałam dłużej niż kilka miesięcy (bo prawie cztery lata), i to tam zaczęła się moja przygoda z emigracją, a także z blogowaniem 🙂 Założyłam blog Południowoafrykańskie impresje, żeby zarówno dzielić się swoimi spostrzeżeniami na temat życia w tym kraju (i edukować trochę czytelników, z których wielu operowało jedynie stereotypami i nie wiedziało o RPA zbyt wiele, kojarząc ją jedynie z Nelsonem Mandelą, apartheidem i wysoką przestępczością), ale też po to, by ćwiczyć język polski. Pisałam tam też o podróżach po Afryce Południowej, do Namibii, Lesotho, Suazi, Botswany, Zimbabwe… A lista miejsc, które chciałam tam odwiedzić, nadal jest długa, i mam nadzieję, że dane mi będzie wrócić w tamte rejony, bo po prostu jakoś „czuję” tę część świata 🙂 Z RPA mam kilka tysięcy zdjęć, więc wybrać kilku nie sposób, ale w tym wpisie z mojego starego bloga znajdziecie moje Top 5 ulubionych miejsc wraz z fotkami. No dobra, wrzucę tu jedną – kwitnące jacarandy w Pretorii, co roku wiosną miasto tak wygląda 🙂 W Rwandzie na szczęście też te drzewa występują, więc zawsze na ich widok uśmiecham się do miłych wspomnień 🙂

img_20151017_121600279

9 uwag do wpisu “5 ważnych dla mnie miejsc

  1. grugrubleble

    Już wiem, o co chodziło mojemu męzowi, kiedy mi powiedział, że nie potraktowałam tematu pięciu najważniejszych miejsc poważnie. Opisałaś tak pięknie te „Twoje” miejsca, z takim ciepłem, że teraz aż mi wstyd za mój wpis. Trudno, nadrobię innym razem.
    RPA – bardzo chciałabym chociażby je zobaczyć ! ❤

    Polubione przez 1 osoba

  2. krlnss

    Mój wujek mieszkał przez wiele lat w RPA i zawsze w ciepłych słowach wspomina tamten czas, za każdym razem kiedy ktoś mówi o tym regionie świata mam ochotę rzucić wszystko i udać się tam, więc ostatnia część Twojego wpisu tylko mnie nakręciła ❤

    Polubione przez 1 osoba

  3. Pingback: PROJEKT - NAJWAŻNIEJSZE MIEJSCA KLUBOWICZEK - Klub Polki na Obczyźnie

Dodaj komentarz