Po 13 miesiącach w Rwandzie…

W czerwcu w Klubie Polki na Obczyźnie zastanawiamy się nad tym, jak zmieniło się nasze postrzeganie kraju, do którego przyszło nam wyemigrować. Czego oczekiwałyśmy, jakimi stereotypami się kierowałyśmy, i jak to się wszystko ma do rzeczywistości? W opublikowanych już wpisach mieszają się różne emocje: zaskoczenia, te miłe i te mniej przyjemne, poczucie zarówno odnalezienia swojego miejsca na ziemi, jak i zagubienia i niezrozumienia. Nie inaczej jest u mnie 🙂 

O tym, że po RPA naszym kolejnym domem będzie Rwanda, dowiedziałam się w grudniu 2014 roku, czyli półtora roku przed przeprowadzką. To bardzo dużo czasu, żeby oswoić się z tą myślą, poczytać, dowiedzieć się czegoś więcej o tym kraju, itd. Dla mnie akurat nie była to terra całkowicie incognita, bo interesowałam się Rwandą, i Afryką Subsaharyjską w ogóle, już od jakiegoś czasu. Reportaże Jeana Hatzfelda o tutejszym ludobójstwie czytałam jeszcze w czasach, gdy mieszkałam w Warszawie. Ciekawiła mnie od dawna tematyka traumy (pochłaniałam wtedy też książki o wojnie na Bałkanach), już na Erasmusie w 2005 roku wybrałam przedmiot o przedstawianiu traumy w literaturze i filmie (omawialiśmy m.in. „Hańbę” J.M. Coetzee, „Umiłowaną” Toni Morrison, a oglądaliśmy m.in. „Ararat” Atoma Egoyana o rzezi Ormian w 1915 roku). Tak więc kwestia ludobójstwa, również tego w Rwandzie, była dla mnie tematem już w jakimś stopniu oswojonym, choć oczywiście nadal niezrozumiałym, gdyż nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. Wielu Rwandyjczyków wciąż nie pojmuje tego, co tu się stało, a co dopiero ja…

W sierpniu 2015 przyjechaliśmy do Rwandy na długi weekend i zatrzymaliśmy się w naszym obecnym domu. Ówczesny lokator, którego zresztą znaliśmy i z którym spotkaliśmy się już także w RPA, gdzie przyjeżdżał służbowo, zaprosił nas na taki krótki rekonesans, bo to naprawdę ułatwia przygotowania do przeprowadzki. W ciągu tych czterech dni nie zobaczyłam zbyt wiele w stolicy, gdyż wybraliśmy się na wycieczkę nad Jezioro Kivu przy granicy z Kongo, gdzie odbywała się impreza na łodzi (głównie dla ekspatów, ale kilku lokalsów też się znalazło). Dzięki temu miałam okazję popatrzeć na krajobraz i zachwycić się jego pięknem, a także posłuchać opowieści mieszkających w Rwandzie obcokrajowców. Ogólnie wszyscy bardzo sobie chwalili pobyt w tym kraju, zwracali uwagę na czystość, bezpieczeństwo, i ogromny postęp w wielu dziedzinach od czasu ludobójstwa. Byłam naprawdę zauroczona i podekscytowana, i cieszyłam się perspektywą zamieszkania w miejscu tak mało znanym i ciekawym, a do tego malowniczym. Afryka porządnie zalazła mi za skórę (w pozytywnym sensie oczywiście), więc nie mogłam się doczekać kolejnego etapu mojej przygody na tym kontynencie!

IMG_20161127_123745568
Kimironko, największy targ w Kigali

Pierwsze trzy miesiące w Rwandzie nie były jednak łatwe. Po pierwsze, pora sucha zaczęła się wcześniej, niż zwykle, i gdy przyjechaliśmy tu 20 maja, było naprawdę gorąco. Do tego stopnia, że nawet lokalsi narzekali, że im za ciepło. Temperatura codziennie przekraczała 30 stopni i wszędzie wciskał się czerwony kurz, a ja od stycznia do maja przebywałam w Londynie, więc szok termiczny gwarantowany 😉 Do tego miałam problem z wizą, bo okazało się nagle, że rząd Rwandy nie honoruje niepoślubionych partnerów dyplomatów (choć wcześniej nie było z tym problemów), więc gdy po miesiącu wygasła moja wiza turystyczna, nie byłam pewna, jaki właściwie jest mój status, zwłaszcza że mój paszport przepadł gdzieś w czeluściach ministerstwa ds. migracji. Na jego zwrot, z wizą na szczęście, czekałam prawie trzy miesiące. W międzyczasie pojawił się kolejny problem – z rejestracją samochodu. W skrócie: żeby przerejestrować auto na nowego właściciela, władze ni z gruchy, ni z pietruchy zaczęły żądać lokalnego dowodu osobistego. Żeby takowy otrzymać, trzeba jednak dać odciski palców, co z kolei jest niezgodne z konwencją o stosunkach dyplomatycznych. Rząd rwandyjski szedł w zaparte, my też, sytuacja patowa: nasz samochód stał przez wiele tygodni na parkingu, bez tablic, a my musieliśmy jeździć taksówkami albo przemieszczać się piechotą. Ale to w sumie niewielkie przeszkody, których w wielu miejscach na świecie można się spodziewać. Zresztą w RPA też przeszliśmy niezłą szkołę lokalnej biurokracji, więc choć po Rwandzie spodziewaliśmy się czegoś lepszego (bo przedstawiono nam ten kraj jako dobrze zorganizowany i łatwy do życia, szczególnie na warunki afrykańskie), to wcale nie te, frustrujące, ale na dobrą sprawę drobne zgrzyty zaważyły na ochłodzeniu mojego entuzjazmu.

Jak to zwykle bywa, wiele, jeśli nie wszystko, zależy od ludzi. Choćby nie wiem, jak piękny był kraj, jeśli jego obywatele są z naszego punktu widzenia z innej planety (albo my jesteśmy z kosmosu w ich mniemaniu) i nie znajdujemy z nimi wspólnego języka, to na dłuższą metę trudno się tak żyje. Mam usposobienie introwertyczne, lubię być sama (czego tutaj właściwie nie doświadczam, ale o tym za chwilę), lecz równie ważne jest dla mnie, by czuć się swobodnie wśród ludzi. W Rwandzie tak się niestety nie czuję. Od roku próbuję rozwikłać tę zagadkę i wydaje mi się, że znalazłam sensowną odpowiedź (rozwijam tę myśl poniżej), co nie zmienia faktu, że nadal jestem i czuję się tu obca. Znajomi ostrzegali mnie, że Rwandyjczycy są zamknięci w sobie, pełni rezerwy, mało się uśmiechają. Podobno w sąsiednich krajach mówi się o nich „smutny lud Afryki”. Zważywszy na ich doświadczenia, nie jest to szczególnie zaskakujące. Ludzie w dalszym ciągu sobie wzajemnie nie ufają. Trauma ludobójstwa jest nadal żywa, a fakt, że rząd kładzie wielki nacisk na ciągłe rozpamiętywanie i zaznacza bardzo wyraźnie, że to była rzeź dokonana przez Hutu na Tutsi (rzadko wspominając o tym, że byli też Hutu, którzy absolutnie się z tą ideologią nie zgadzali, jak również o tym, że zginęła też ogromna część populacji Pigmejów Twa), moim zdaniem nie pomaga wcale w leczeniu ran, lecz wciąż na nowo je rozdrapuje. Do tego jest to sytuacja trochę schizofreniczna, bo choć z jednej strony w wyniku działań rządu naród wciąż żyje wydarzeniami z 1994 roku, gdyż naokrągło mu się o tym przypomina, to z drugiej właściwie się o tym nie rozmawia otwarcie. W rezultacie każdy żyje niejako w cieniu tego koszmaru, ale nie bardzo ma z kim o tym dyskutować, gdyż może zostać na przykład posądzony o negowanie czy umniejszanie skali tamtych wydarzeń. A to jest poważne przestępstwo. I tak zataczamy koło w kwestii wzajemnego zaufania: jest go tutaj jak na lekarstwo, a kwestia „gdzie byłeś i co robiłeś w 1994 roku” ma wciąż znaczenie. Ludzie są podejrzliwi, ważą słowa, nie okazują specjalnie emocji, mam wrażenie, że ciągle się wzajemnie obserwują. Do tego tutejszy rząd trzyma wszystkich w ryzach i mało kto ośmiela się jakiekolwiek jego działania krytykować, a już na pewno nie prezydenta. Ten pozorny ład i porządek okupiony jest brakiem wolności słowa i zwyczajnym zamordyzmem. Nie ukrywam, że nie spodziewałam się takiego stanu rzeczy i wciąż trudno mi się w tym odnaleźć.

IMG_20160626_173829470_HDR
Pili-Pili, popularny bar w Kigali

Kolejną rzeczą, której teoretycznie oczekiwałam, ale która jednak irytuje mnie bardziej, niż przypuszczałam, jest to, że naokrągło przypomina mi się, że jestem biała. A jak biała, to bogata. – Give me money! – mówią do mnie dzieci mijane na ulicach. Nie wszystkie oczywiście – wiele z nich po prostu podbiega, krzyczy „muzungu!” i łapie mnie za ręce, przyglądając mi się, jakbym była kosmitką. Na początku jest to trochę zaskakujące, ale niekoniecznie niemiłe, po jakimś czasie staje się coraz bardziej irytujące, a obecnie jestem w fazie „Jezu drogi, no ileż można” 😉 Takie sytuacje zdarzają mi się bowiem niemal za każdym razem, gdy jestem na ulicy, czyli prawie codziennie. I właściwie za każdym razem są to te same dzieci, z mojej ulicy, więc można by pomyśleć, że już nie powinnam być dla nich aż taką atrakcją 😉 W Rwandzie, a szczególnie w Kigali, obcokrajowców jest całkiem sporo, widok białego człowieka nie jest niczym niezwykłym, a jednak przechodnie wciąż dają nam odczuć, że nas widzą, że się wyróżniamy. Patrzą przy tym bez uśmiechu, po prostu gapią się, i czasem nie wiem – chcą mi przyłożyć, czy po prostu mają tzw. resting bitch face (czyli wyraz twarzy, który w ich mniemaniu jest neutralny, ale dla osoby postronnej wygląda jak „nie podchodź, bo ugryzę”) 😉 Przypuszczam, że tak właśnie się czuliby się Afrykańczycy w jakimś małym mieście w Polsce, gdzie widok człowieka o innym kolorze skóry nie jest czymś zwyczajnym i mieszkańcy nie wiedzą, jak się ustosunkować, więc na wszelki wypadek są ostrożni i trzymają dystans.

Jak wspomniałam, w Rwandzie właściwie nigdy nie jestem sama. Stała ochrona domu (strażnicy 24/h, taki wymóg pracodawcy), codziennie na kilka godzin przychodzi ogrodnik (na to też nie mam wpływu, taki jest kontrakt i już), a także pan do sprzątania (wprawdzie nie potrzebuję jego usług codziennie, ale z pracą w tym kraju jest bardzo krucho, a on jest jedynym żywicielem rodziny, więc się poddałam). Do tego technicy z biura przychodzą parę razy w miesiącu: a to coś naprawić, a to zrobić przegląd klimatyzatorów, generatora, itd. Zazwyczaj pojawiają się bez zapowiedzi. Nie ma opcji, żeby chodzić po domu w przysłowiowych gaciach, nawet w weekend, bo strażnik może akurat robić obchód po ogrodzie. Dodam jeszcze, że Rwanda jest najgęściej zaludnionym krajem Afryki i nie ma tu właściwie miejsc bez tłumów (oprócz Parku Narodowego Akagera na wschodzie). Wszędzie są ludzie, wszędzie, więc i prywatności za grosz. A ja do tego jestem biała, to i zwracają na mnie uwagę… Vide poprzedni akapit 😉 Czasami mam ochotę zamknąć się w pokoju i nie wychodzić przez parę dni!

IMG_20161008_165340153_HDR.jpg

Rwanda zwana jest Krainą Tysiąca Wzgórz, i to jest prawda. Krajobraz jest tu naprawdę piękny, ale jak się okazało – dla mnie na dłuższą metę męczący! I nie chodzi tu wcale o wieczne wspinanie się bądź schodzenie z pagórków (płaskich powierzchni jest tu niewiele), lecz bardziej o to, że nie widzę dalszego horyzontu. A ja uwielbiam duże przestrzenie, mam wtedy wrażenie, że głębiej oddycham. Myślę, że to rezultat mieszkania w RPA przez 4 lata, i podróżowania po Afryce Południowej, gdzie horyzont bywa naprawdę bezkresny. Nie przypominam sobie, żeby wcześniej było to dla mnie aż tak ważne, a tu niespodzianka 😉 W malutkiej Rwandzie bezkresnych horyzontów właściwie brak: zawsze jakiś pagórek stoi na przeszkodzie 😉 No i okazało się, że mnie to trochę dusi, i że do tego strasznie tęsknię za morzem! Nawet malownicze Jezioro Kivu (możecie o nim poczytać i zobaczyć zdjęcia tutaj) nie jest w stanie tej tęsknoty ugasić. Zawsze mi się wydawało, że mogłabym mieszkać w górach, a teraz wiem, że najlepiej, by te góry były nad oceanem 😀 No cóż, ciągle się czegoś o sobie samej uczę!

Ale żeby nie było, że za dużo marudzę – jest też oczywiście parę pozytywnych zaskoczeń 🙂 Najfajniejsze chyba jest to, że mam w ogrodzie drzewa awokado, który to owoc jest zresztą dostępny w Rwandzie przez cały rok, bo klimat na to pozwala, a i gatunków mają tu kilka. Jak się lubi awokado, to tu jest po prostu raj! Mam też przekomiczne kury znoszące cudne jajka (poczytacie o nich tutaj, tutaj i tutaj), bananowce, drzewko cytrynowe (wprawdzie o zielonych owocach, ale smak ten sam), papaję i guawę, plus krzewy różane, hibiskusy, cudnie pachnące plumerie… Zajadam się przepysznymi małymi bananami, marakujami, mango, oraz tamarillo, czyli pomidorami drzewiastymi (po polsku mają też bajeczną nazwę cyfomandra grubolistna 😀 ). Wieczne lato też ma swój urok: nie muszę się zastanawiać, w co się ubrać, nie sprawdzam prognozy pogody, bo i tak wiadomo, że będzie bardzo ciepło. Poza tym podoba mi się, że prawo dotyczące śmiecenia i plastikowych torebek (chyba, że są biodegradowalne) jest faktycznie przestrzegane, choć niestety ostatnio pojawiło się dużo plastikowych pudełek, w które pakowane są na przykład grzyby czy zioła. Folię aluminiową i spożywczą też już można kupić, coś mi się wydaje, że to wpływ przyzwyczajeń nas, muzungu: jest popyt, to i rynek się dostosowuje. Ale reklamówek nadal nie uświadczymy, i niech tak zostanie.

IMG_20161108_125157842
Mój ogród 🙂 

Ogólnie rzecz biorąc, doświadczenia życiowe, które zbieram w Rwandzie są nie do przecenienia. Owszem, jest mi tu czasem naprawdę ciężko, miewam dni, kiedy chcę się spakować i uciekać, ale jest to też fascynująca szkoła życia. Myślę, że nauczyłam się wielu przydatnych rzeczy, jeśli chodzi o relacje międzyludzkie. Lawirowanie w tak skomplikowanym społeczeństwie do łatwych nie należy, ale odnoszę wrażenie, że wychodzi mi to całkiem nieźle. Koledzy z pracy okazują mi dużo sympatii i wyrażają ubolewanie nad tym, że w przyszłym roku wyjadę i mogą mnie już więcej nie zobaczyć. To naprawdę miłe i chyba dobrze pokazuje, że gdy obcokrajowiec choć trochę się wysili, by się zintegrować z lokalną społecznością, jest to doceniane. Nawet przez bardzo powściągliwych w wyrażaniu emocji Rwandyjczyków 😉

Zachęcam Was bardzo do poczytania historii innych Polek na stronie Klubu, bo są niesamowicie różnorodne i ciekawe!

19 uwag do wpisu “Po 13 miesiącach w Rwandzie…

  1. Kasia

    Dzien dobry! Jestem Rwandzie na wolowolontariacie obok kigali od niecalego tygodnia I jestem oczarowana tym krajem! Rzeczywiscie jest czysto i bezpiecznie a ludzie sa bardzo pomocni chociaz faktycznie niektorzy jakby ciagle smutni. Poki co mam troche malo pracy na misji I chetnie bym pozwiedzala stolice ale jeszcze sie umiem sama poruszac. Czy nie chcialabys Marianna mnie oprowadzic ktoregos dnia? 🙂

    Polubione przez 1 osoba

  2. Wpadłam na Twojego bloga i zdecydowanie zostaję 🙂 mogłabym Cię czytać i czytac;) chociaż Afryka to chyba nie moja bajka 😉

    A tak mnie zastanowiło, jak sobie radzicie z ubezpieczeniem zdrowotnym, przysługuje Wam publiczna służba zdrowia (o ile jakaś jest?) czy prywatnie się leczycie czy z ubezpieczenia, z polisy? 🙂

    Polubione przez 1 osoba

    1. Ojej, bardzo mi miło! 🙂 Mamy ubezpieczenie z pracy, ale właściwie z niego nie korzystamy, bo nie chorujemy – odpukać! 🙂 Przy ambasadzie Belgii jest klinika, z której korzystają ekspaci i lokalsi także, to nasz lekarz pierwszego kontaktu. Za wizytę trzeba płacić, ale my dostajemy w pracy zwrot pieniędzy, bo nasze ubezpieczenie pokrywa takie konsultacje 🙂

      Polubienie

  3. Bardzo ciekawa historia! Czekałam na Twój wpis z tego cyklu i się nie zawiodłam 🙂 Dla mnie Afryka środkowa i południowa zawsze były miejscem, które koniecznie chciałabym odwiedzić. Tylko zwykle myślałam o krajobrazach i dzikiej naturze, a nigdy nie zastanawiałam się nad ludnością. Z tym większym zainteresowaniem przeczytałam właśnie te akapity, które odnosiły się do stosunków międzyludzkich. Też by mnie drażniło, gdybym ciągle czuła się obserwowana i traktowana jak przysłowiowa małpka w zoo. Ale chyba te wszystkie owoce z ogrodu by mi to wynagradzały 🙂

    Polubione przez 2 ludzi

  4. Pingback: PROJEKT LETNI: JAK ZMIENIŁO SIĘ NASZE POSTRZEGANIE KRAJU EMIGRACJI - Klub Polki na Obczyźnie

    1. Wiesz, wbrew pozorom jest tu bardzo bezpiecznie dla ekspatów. Ja tu chodzę pieszo do pracy, korzystam z lokalnych taksówek, i jedyne nieprzyjemności, które spotkały kilkoro moich znajomych, to gdy gość na motorze wyrwał koleżance torebkę z ręki, komuś włamano się do samochodu i ukradziono radio (nie cały samochód), a innej koleżance koleś wyjął telefon z tylnej kieszeni spodni i uciekł. Czyli w sumie typowy oportunizm. Także tu nie chodzi o bezpieczeństwo (od 1994 roku minęło jednak ponad 20 lat i zmieniło się tak wiele, że ludzie, którzy tu wtedy byli i przyjeżdżają teraz, nie poznają właściwie niczego), tylko bardziej o trudności w komunikacji z lokalną społecznością. Pozdrawiam!

      Polubione przez 1 osoba

  5. Interesujący wpis 🙂 Nam marzy się przeprowadzka do Tajlandii i rozważamy jeszcze Hawaje więc może i czas wziąć Afrykę zamiast Azji pod uwagę 🙂

    Możesz powiedzieć tylko o niebezpieczeństwach dla dziecka jakie tam panują?

    Polubione przez 2 ludzi

    1. Hej, dziękuję za odwiedziny 🙂 Jeśli chodzi o Rwandę, to właściwie jedynym niebezpieczeństem jest malaria (której można zapobiec i którą umieją tu szybko i skutecznie leczyć). Rwanda jest dość nietypowym krajem, gdyż panuje tu porządek, czystość i jest po prostu bezpiecznie dla ekspatów. Poza tym mogę się wypowiedzieć jedynie o RPA, gdzie mieszkałam przez 4 lata. Tam statystyki są dość przerażające, jeśli chodzi o przestępczość, i choć ja mój pobyt wspominam z ogromnym sentymentem, to wiem, że nie dla wszystkich jest to kraj wymarzony do życia. Trzeba jednak ciągle mieć się na baczności, alarmy, ogrodzenia pod napięciem, te sprawy. Nie mam dzieci, ale polecam blog Agnieszki z Johannesburga (Blondynka w Krainie Tęczy), ona mieszka tam już 10 lat, ma synka w wieku szkolnym, więc ma nieco inną perspektywę i na pewno będzie mogła trochę więcej powiedzieć na ten temat 🙂 Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia w poszukiwaniu nowego miejsca do życia! 🙂

      Polubione przez 1 osoba

    1. Mamy siatki, bo komary są niestety. Poza tym bywają karaluchy, ale nasz kot zazwyczaj się z nimi rozprawia 😉 No i mrówki, ale rzadko w domu (chyba że leżą gdzieś resztki karalucha, których nie zdążę uprzątnąć, zanim zjawi się armia mrówek, która ciągu kilkunastu minut zabiera wszystko do gniazda, niesamowite to jest). W ogóle z robactwem nie mam tu problemu, ja to się najbardziej boję pająków, a tu widzę tylko takie malutkie, skaczące i zupełnie nieszkodliwe, więc mi nie przeszkadzają. Mnie najbardziej te komary wkurzają, bo mnie uwielbiają (gryzą mnie nawet, jak się spryskam DDT, a także przez dźinsy) i przez to muszę się faszerować lekami na malarię…. A co do przemieszczania się, to wracamy do Polski w przyszłym roku! 😉 T. się zdecydowanie bardziej z tego cieszy, niż ja, no ale co zrobić 😉

      Polubione przez 2 ludzi

Dodaj komentarz