Czas podzielić się kolejnymi opowieściami z górskich wędrówek podczas moich ostatnich wakacji w RPA! W poprzednim wpisie opowiedziałam Wam już trochę o Cederbergu i panujących tam wysokich temperaturach, które jednak nas nie zniechęciły! Dzięki temu spędziliśmy tam kolejny wspaniały dzień wypełniony wspinaczką, podziwianiem naskalnych malowideł (nie tylko w wykonaniu Buszmenów!) oraz pysznym winem 🙂
Nasza druga noc w domku była dość niespokojna, gdyż wiał bardzo silny wiatr, wył w dolinie i zrzucał nam na dach różne rzeczy z drzew. Rano wciąż było wietrznie, choć na niebie nie pojawiła się ani jedna chmurka. Znów nie udało nam się wcześnie wstać, więc gdy się w końcu zebraliśmy, wykupiliśmy na recepcji dostęp do malowideł naskalnych Buszmenów, była już 9 rano. Do początku trasy wędrówki, którą zaplanowaliśmy, trzeba było jechać ok. 30 km, a ja po pięciu minutach jazdy zorientowałam się, że moje buty zostały w domku! 😀 Musieliśmy więc po nie wrócić, i tak na miejsce dotarliśmy w końcu o 10… Nie najlepsza pora na rozpoczynanie wspinaczki, ale nadal wiejący wiatr był całkiem orzeźwiający, a powietrze świeże. Na parkingu stały trzy samochody i byłam ciekawa, o której godzinie ci ludzie wyruszyli! 😉
Jak już wiecie, teren wokół Wolfberg Arch był zamknięty, więc postanowiliśmy odwiedzić drugą najbardziej znaną atrakcję Cederbergu, zwaną Maltese Cross, czyli Krzyżem Maltańskim. Nie byliśmy do końca pewni, ile czasu nam zajmie ta wędrówka, bo różne źródła podawały różne informacje, ale założyliśmy, że co najmniej 2 godziny w jedną stronę. Parę minut po tym, jak wyruszyliśmy, spotkaliśmy kilka osób, które właśnie wracały, co nas zastanowiło – czyżby wyruszyli bladym świtem, albo wbiegli? 😉 Od tego momentu byliśmy na szlaku sami, kolejne osoby spotkaliśmy dopiero tuż przed samym Krzyżem.
Żeby w ogóle móc wejść na ten szlak, należy wykupić pozwolenie w drugiej po Algerii recepji parku, mieszczącej się malowniczo na winnicy o nazwie Cederberg (o której trochę więcej za chwilę). Po opłaceniu wejścia dostaje się też kod do kłódki, która wisi na bramie – do punktu startowego prowadzi piaszczysta droga, którą trzeba jechać ok. 5km. Sama trasa jest średnio trudna. Na początku jest płasko, a potem właściwie systematycznie pod górkę, po dużych kamieniach i skałach, jak po schodach. Cienia jest bardzo niewiele, więc wiatr był zbawieniem! Oprócz tych kilku osób, które spotkaliśmy na początku i pod koniec (wszyscy już schodzili 😉 ), byliśmy zupełnie sami. Widoki na trasie były po prostu powalające! Dojście do Krzyża zajęło nam ostatecznie półtorej godziny.
Formacja skalna zwana Krzyżem Maltańskim jest wysoka na pięć pięter! Wszystko dookoła erodowało i się rozpadło, a na środku, z jakiegoś powodu, został ten monolit w kształcie, no cóż, krzyża maltańskiego 😉
Gdy tak wspinaliśmy się na otaczające Krzyż kamienie, by znaleźć jakieś miejsce osłonięte od wiatru i coś zjeść, natknęliśmy się na taki oto mało apetyczny widok…
Tak, to krew. I to całkiem świeża, bo wciąż wyraźnie czerwona… T. oczywiście musiał wleźć na ten głaz, żeby zobaczyć, jak wygląda, i znalazł całkiem sporą, wyschniętą już czerwoną kałużę. Coś tu zostało zabite i zjedzone, i cokolwiek to było, mocno krwawiło! Co ciekawe, nie znaleźliśmy żadnych innych śladów, żadnych kości, kawałków skóry czy futra. Gdy później opowiedzieliśmy o tym pani w recepcji, była bardzo zdziwiona i nie potrafiła nam powiedzieć, co też takiego tam się wydarzyło. Mógł to być lampart (one lubią zaciągać swoje ofiary gdzieś wysoko, zazwyczaj na drzewa, ale tych w tej okolicy za wiele nie ma), a może jakiś orzeł, kto wie. Tak czy siak nie odebrało nam to już i tak wilczego apetytu! 😀 Usiedliśmy sobie parę metrów dalej i podziwialiśmy takie widoki:
Zejście z powrotem na parkin zajęło nam trochę ponad godzinę. Następnym przystankiem miały być jaskinie Stadsaal, ale że droga wiedzie przez winnicę Cederberg, a właśnie otwarto salę do degustacji po przerwie na lunch, to nie mogliśmy ot, tak sobie przejechać obok takiej okazji 😉 Wina te znaliśmy już z czasu, gdy mieszkaliśmy w RPA, ale nie miałam pojęcia, że to najwyżej położona winnica w kraju! I chyba też najbardziej oddalona od cywilizacji. Niesamowita lokalizacja, i bardzo dobre wina 😉
Odświeżeni i w świetnych humorach (i pewnie też lekko zawiani), zapakowaliśmy do bagażnika karton z czterema butelkami wina, które właśnie zakupiliśmy, i wyruszyliśmy do jaskiń. Znów byliśmy sam na sam z przepięknym krajobrazem! Stadsaal to bardziej skupisko niesamowitych formacji skalnych niż typowych jaskiń. I pomyśleć, że ludzie mieszkali tu przez tysiąclecia i zniknęli stąd całkiem niedawno…
Byłam podekscytowana malowidłami Buszmenów, ale pierwszą „sztuką”, którą znaleźliśmy było coś zgoła innego! Śmialiśmy się i kręciliśmy głowami z niedowierzaniem, spójrzcie tylko 😀
To, co jest niezwykłe, to nie tylko fakt, iż pod koniec XIX i przez cały XX wiek ludzie wymalowywali tutaj swoje imiona („Tu byłem!”). Na drugim i trzecim zdjęciu są nazwiska D.F. Malana oraz P.W. Botha. Pierwszy był premierem RPA od 1948 do 1954 roku i jednym z głównych architektów apartheidu; drugi natomiast też był premierem, w latach 1978-1984, a potem prezydentem (Staatspresident) od 1984 do 1989 roku – to podczas pełnienia tego urzędu, w 1987 roku, odwiedził najwyraźniej Cederberg ze swoją delegacją. To naprawdę osobliwe uczucie zobaczyć coś takiego… Podziwiliśmy się jeszcze przez chwilę nad tą nowoczesną sztuką jaskiniową, a potem połaziliśmy po tym pięknym miejscu, znaleźliśmy naprawdę przyzwoite latryny, i w końcu zdaliśmy sobie sprawę z faktu, iż malowidła Buszmenów znajdują się kilkaset metrów stąd, i że przejechaliśmy już obok nich 😉
Podjechaliśmy więc do tego dobrze oznaczonego miejsca, które udało nam się przeoczyć 😉 Wprawdzie znajduje się tam tylko jedno malowidło, ale tablice informacyjne zawierały dużo ciekawostek o jego historii, jak również o innych znaleziskach- na przykład dassie midden, czyli coś w rodzaju gnojnika stworzonego przez urocze zwierzątka zwane dassie (po polsku to góralek przylądkowy; wyglądają trochę jak świstaki albo świnki morskie, ale są blisko spokrewnione ze słoniami!). Trudno ocenić wiek malowidła, ale wiadomo, iż Buszmeni, czyli lud San, przestali malować jakieś 200 lat temu, gdy na ich terenach pojawili się europejscy kolonizatorzy. Przodkowie San zamieszkiwali Cederberg przez ok. 500,000 lat, a pierwsze malowidła w tej części RPA zaczęły powstawać ok. 5000 lat temu.
Gnojnik to po prostu nagromadzony mocz dassie, które mają w zwyczaju korzystać ze wspólnej toalety. Z czasem, czyli przez tysiące lat, odchody skrystalizowały się (wiek gnojników we wschodnim Cederbergu ocenia się na 50,000 lat), a powstała w ten sposób skała pełna minerałów wykorzystywana jest w tradycyjnej medycynie do leczenia zapalenia stawów.
Teraz została nam już tylko jedna formacja skalna do obejrzenia w drodze powrotnej do Algerii – Żona Lota. Najlepiej chyba oglądąć ją właśnie po południu, gdy słońce znajduje się tuż za jej postacią i pięknie podkreśla kontur 🙂
I oto nadszedł czas powrotu do naszego domku, by wiąć długi i chłodny prysznic, i upichcić kolejną ucztę na braai 🙂 Cudowny Cederberg znów zaszczycił nas bajecznymi widokami po drodze!
Wyjechaliśmy następnego ranka, wciąż oszołomieni wspaniałością krajobrazu w tej części RPA. Zdecydowanie jest to miejsce, które chciałabym jeszcze nie raz odwiedzić!
Ależ widoki! Och, koniecznie muszę się keidys tam wybrać.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Jejku jak tam jest ładnie. Chciałabym się tam teraz znaleźć. 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Piękne zdjęcia, aż chciałoby się tam powędrować…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Przepiękne zdjęcia! A nie boicie się tak sami chodzić po zakamarkach Afryki? 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Hm, a czego tu się bać? 🙂 RPA to bardzo turystyczny kraj, ma świetną infrastrukturę, a gdyby były przypadki pożarcia turysty przez lamparta, to raczej nie można by było tak swobodnie sobie tam chodzić! 😀
PolubieniePolubienie