Jean Hatzfeld „Englebert z rwandyjskich wzgórz”

Z reportażami Jeana Hatzfelda, francuskiego pisarza, reportera i korespondenta wojennego (pisał m.in. o upadku komunizmu w Europie Środkowej i o „Solidarności”), zapoznałam się już kilka lat temu dzięki Wydawnictwu Czarne. Jego trylogia rwandyjska („Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy”, „Sezon maczet” i „Strategia antylop”) zapadła mi bardzo głęboko w pamięć, a niedawno zakupiłam oryginalne wersje francuskie, żeby jeszcze raz te książki przeczytać. Niesamowite, że przyszło mi mieszkać w tym kraju… W 2014 roku ukazała się czwarta jego książka o Rwandzie, „Englebert z rwandyjskich wzgórz”. Ma jedynie 104 strony, ale dzięki niej chyba właśnie lepiej zrozumiałam Rwandyjczyków…

Hatzfeld po raz pierwszy spotkał Engleberta Munyambonwę tuż po zakończeniu ludobójstwa. 20 lat później wraca, by znów z nim porozmawiać i dowiedzieć się, jak wygląda teraz jego życie. Czy można w ogóle je kontynuować, jeśli jest się jedynym ocalałym z całej rodziny, oprócz jednego brata, którego wtedy nie było w kraju? Englebert to postać niezwykle barwna, o bardzo bogatym życiorysie. Jest niezwykle inteligentny i błyskotliwy, dużo filozofuje, studiował we Francji, cytuje francuskich poetów i Iliadę. Jest też włóczęgą, alkoholikiem, nie ma stałej pracy i polega na życzliwości przyjaciół, zwłaszcza Marie-Louise, która pozwala mu mieszkać na swojej parceli. Englebert bardzo dużo mówi, i jeszcze więcej się śmieje. Nie opuszcza go pogoda ducha, choć nadal czasami męczą go koszmary. Ludzie go lubią, są dla niego życzliwi, nawet jak czasem traci panowanie nad sobą i na kogoś nakrzyczy pod wpływem alkoholu. Ale zły nastrój szybko mija i wszelkie waśnie natychmiast idą w zapomnienie.

Englebert jest także potomkiem ostatniego króla Rwandy. Zna historię swojej rodziny do wielu pokoleń wstecz, i choć jest bardzo dumny ze swojego dziedzictwa, nigdy się nie wywyższa. Hatzfeldowi opowiada o swoim życiu i o tym, jak udało mu się przetrwać nie tylko rzeź w 1994 roku i to, co nastąpiło potem, ale również wcześniejsze konflikty między Hutu i Tutsi. Jak mówi, „[n]a wzgórzach etniczne waśnie zaczęły się w roku 1959, kończyłem wtedy szkołę podstawową. Uprzedzono nas, że mwami [król] wydał ostatnie tchnienie, a ludzie na wzgórzach złorzeczą. Nagle wszyscy wokół zaczęli nam grozić, zaczęto ścigać nas z maczetami w ręku. Byliśmy zaskoczeni jak spłoszone zwierzę, tak bym to określił”. Było to jednak niejako wpisane z codzienny żywot ludu Tutsi, i nie rozmawiało się o tym w domu. „Rodzice po prostu pracowali na roli, nie mieli czasu się zajmować etnicznymi waśniami. Biegli, kiedy musieli biec, modlili się jak wszyscy i bez szemrania wracali do obejścia. Zaczynali wszystko od nowa i tyle. Tak to właśnie było. Dalej wymieniali się ziarnem i pomagali sobie nawzajem z sąsiadami Hutu.”

Jednak 1994 rok przyniósł tragedię na niewyobrażalną skalę. Tutsi już od dawna byli ciemiężeni przez Hutu, sam Englebert i jego rodzeństwo, równie inteligentne i garnące się do nauki, jak on, byli prześladowani w szkole, i tylko dzięki uporowi dyrekcji szkół i seminariów, do których chodzili, udało im się zdobyć wykształcenie. Englebert wspomina z rozrzewnieniem pewien okres studiów spędzony w Kamerunie, gdzie studenci z wielu krajów Afryki zgodnie się uczyli i bawili, niezależnie od pochodzenia etnicznego.

W jego rodzinnej wiosce Nyamacie „rzezie zaczęły się 11 kwietnia o godzinie jedenastej i skończyły 14 maja o czternastej. Powtarzały się codziennie, nawet w niedzielę, trwały od ósmej do piętnastej, bez żadnego dnia przerwy”. Jak wielu Rwandyjczyków, Englebert ukrywał się wraz z kilkorgiem przyjaciół na bagnach. Przez ponad miesiąc nie myli się, jedli to, co udało im się akurat znaleźć, nie mieli żadnych ubrań na zmianę, praktycznie nie spali. Jedyne, co ich trzymało przy życiu, to instynkt przetrwania. „Nie rozmawialiśmy o niczym”, mówi Englebert. „Niby o czym mieliśmy rozmawiać? O nienawiści tamtych? Byliśmy zbyt rozbici, żeby się tym zajmować. O śmierci? Szykowaliśmy się na to, by umrzeć nazajutrz, w każdej chwili czekaliśmy na śmierć, nie było nic więcej do dodania.” Nawet zwierzęta ucichły i wydawało się, że uciekły z tego piekła, bo też „nie mogły znieść wrzasków i widoku krwi w wodzie”.

Englebert przetrwał. I nie potrafi nadal do końca zrozumieć, dlaczego: „Mój ojciec nazwał mnie ‚przyciągającym spojrzenia’, ale na bagnach nikt mnie nie zobaczył. Dlaczego Bóg mnie wybrał i ocalił od śmierci, chociaż ja sam byłem pewien, że umrę? (…) To przypadek mnie wybrał, to szczęście mnie ocaliło. Jednak odtąd dziękuję Bogu co rano. Za co, nie wiem.” Pomimo wrodzonego optymizmu, Englebert nosi w sobie niezabliźnioną ranę, tę samą, którą mają wszyscy Rwandyjczycy. O ludobójstwie się nie rozmawia, bo i po co? „Wszyscy, którzy przeżyli w Nyamacie, byli w podobnej sytuacji, przypominanie o tym nie przynosi niczego dobrego. Wcale nie chcę dowiadywać się nowych rzeczy na temat przebiegu rzezi. Czy wskrzesi to moją rodzinę?” – pyta retorycznie Englebert. A później dodaje: „Ludobójstwo zniszczyło mi życie, bo było nam naprawdę dobrze; a teraz, gdy nie ma nikogo, życie już nic nie znaczy. Mój brat Narcisse został zmasakrowany podczas ludobójstwa, mój brat Callixte został zmasakrowany, moja siostra także. Przeżyło nas dwóch, ja i mój młodszy brat Joseph, który ożenił się w Kanadzie. (…) Nie jest mi dobrze w tym życiu.”

Mieszkając w Rwandzie już prawie rok, jedynie dwa razy zdarzyło mi się, by w rozmowie pojawił się temat ludobójstwa w kontekście osobistym. Jednak nie były to takie rozmowy, jak Hatzfelda z Englebertem. Nadal nie wiem, jakie dokładnie doświadczenia miały te dwie osoby, z którymi przypadkowo został poruszony ten temat, gdyż szybko został on zamknięty. Z jednej strony wydawało mi się, że potrafię to zrozumieć, gdyż jest to trauma, którą niezwykle trudno przepracować i otwarcie o niej mówić. Ale z drugiej było to trochę frustrujące, bo przecież ten temat wciąż jest, żyje, rozpamiętuje się go na dorocznych obchodach w kwietniu, krzyczy z plakatów z napisem Kwibuka, czyli Pamiętać – a jednak mało kto o tym rozmawia. I oto jedno zdanie Engleberta do pewnego stopnia wyjaśniło mi ten stan rzeczy: „Jako ocalały nie lubię, by mi przypominano, kim kiedyś byłem.”

Ta niewielka książeczka Hatzfelda ma dużą siłę rażenia. Monolog Engleberta jest fascynujący i bardzo poruszający. Nie użala się od nad sobą, choć często nie widzi sensu swojego istnienia. Ale mimo to wstaje codziennie rano, myje zęby, pastuje buty i wychodzi na miasto, by odwiedzić swoje ulubione bary i kabarety, by pożartować ze znajomymi i zapalić fajkę z Marie-Louise. Ma już sześćdziesiąt lat, ale myśli, że może jeszcze uda mu się ożenić i spłodzić potomka. Póki co przekomarza się z dziećmi Marie-Louise i cieszy się, że ludzie go lubią. Sam też stara się być dla innych życzliwy. „Nie czuję się zhańbiony egzystencją, jaką musiałem znosić na bagnach”, mówi Hatzfeldowi, „chciałem żyć, po prostu”.

12 uwag do wpisu “Jean Hatzfeld „Englebert z rwandyjskich wzgórz”

  1. Pingback: Kwibuka23 – rocznica rozpoczęcia Ludobójstwa w Rwandzie – Marianna in Africa

  2. Agnes

    Dla mnie to wciąż niepojęte jak można zaszlachtować sąsiada bo…no właśnie bo co? Ale podobny przykład mamy dosłownie za miedzą – na Bałkanach. Okropność. Fantastyczny wpis Marianna!

    Polubione przez 1 osoba

    1. Szczerze mówiąc, jeszcze się za te francuskie wersje nie zabrałam! Myślę, że znając już historię i wersję polską będzie mi łatwiej zrozumieć tekst oryginalny 😉 Mój francuski jest mocno zardzewiały, dużo łatwiej mi się czyta niż rozmawia, bo znacznie więcej rozumiem 🙂 Pewnie dlatego, że na co dzień praktycznie wcale go nie używam, gdyż Rwanda 10 lat temu przeszła na angielski i ludzie z reguły wolą w tym języku się porozumiewać, żeby ćwiczyć. Pozdrawiam!

      Polubienie

  3. Aż ciężko mi napisać jakikolwiek konstruktywny komentarz, ponieważ mam wrażenie, że w świetle historii przedstawionej w Twoim wpisie, cokolwiek wypłynie spod moich palców będzie banalne. Reportaże zawsze poruszały mnie dogłębnie, a zwłaszcza reportaże o ludziach, którzy przeszli piekło za życia. Ilekroć spotykam się z takimi tragediami, zastanawiam się gdzie leży moja granica, jak daleko ja byłabym w stanie się posunąć aby ocalić swoje życie i w końcu, czy zrobiłabym cokolwiek aby je ocalić. Brzmi to koszmarnie, bo może się zdawać, że czuję ulgę, że to nie ja musiałam tego doświadczać. Ale nie. To jest błędny wniosek. To raczej przemawia przeze mnie strach,  że takie rzeczy mogą przytrafić się nam. Każdemu z nas, nawet w bezpiecznej Polsce. I co wtedy? Nie znam żadnej z przywołanych przez Ciebie książek, ale mam ochotę przeczytać chociaż jedną…

    Polubienie

  4. Uwielbiam wszelkiego rodzaju reportaże. To, o czym piszesz, to przykład tego, że pokazują świat, jakiego nie znamy z ekranów telewizorów. Bardzo podziwiam, że odważyłaś się tam wyjechać. Te kultury są fascynujące, ale na pewno nie jest łatwo w nie wejść i zrozumieć. Chociaż dzięki takim książkom jak ta, jest z pewnością łatwiej.

    Polubione przez 1 osoba

  5. Kilka lat temu czytałam „Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy” i książka zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie. Do tego stopnia, że stwierdziłam, że chyba nie mam ochoty czytać pozostałych części trylogii… Ciężko objąć rozumem to, co się wydarzyło w Rwandzie.

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj odpowiedź do MariannaInAfrica Anuluj pisanie odpowiedzi