Moja mała menażeria

Powrót na blog po dłuższej przerwie rozpoczynam od lekkiego wpisu, którego temat zasugerowało mi kilka koleżanek z Klubu Polki na Obczyźnie: o moich zwierzętach domowych, czyli dwóch kurach (które już przedstawiałam, gdy się pojawiły), króliku oraz kocie. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie na „k”, może jeszcze koza i krowa by się przydały do kompletu, choć wtedy chyba nic by nam z ogrodu nie zostało 😀 W tytule wpisu wszystko z kolei na „m”, więc mam chyba dziś tendencję do aliteracji 😉 Za oknem pochmurno, bo pora deszczowa w końcu do nas przyszła, więc to idealny moment, żeby zasiąść z kubkiem herbaty i opowiedzieć Wam trochę o tym, skąd się te wszystkie stworzenia wzięły i jak się ze sobą dogadują 🙂 

Zacznę może od kota, bo jest już z nami od prawie czterech lat i nie wyobrażamy sobie bez niego życia. To takie nasze grube, włochate dziecko, na które wołamy Misiek albo Monkey, bo biega trochę jak pawian 🙂 Nabyliśmy go w RPA od starszej pani, która w ramach wypełniania wolnego czasu na emeryturze postanowiła zbierać z ulic i krzaków bezdomne koty, trochę je odchować i oddawać do adopcji. Gdy do niej przyjechaliśmy, po salonie i ogrodzie kręciło się kilkanaście kotków, od kilkutygodniowych po kilkumiesięczne, wszelkiej maści. Jak to z kotami bywa, to nie my wybraliśmy naszego, ale on nas. Zmanipulował nas totalnie, bo jako jedyny zupełnie się nas nie bał i zaczął się namiętnie łasić do nogi Tima. Niedługo potem, jak już się u nas zadomowił,  zrobił się o wiele mniej milusiński, a wręcz opryskliwy, paskudnik jeden 😉 Teraz znowu jednak lubi się poprzytulać, choć nadal nienawidzi, jak się go bierze na ręce. Lubi być tuż obok, ale absolutnie nie na kolanach. Wszystko jest na jego warunkach, w końcu to kot 😀 Kochamy go jednak bardzo, a on nas chyba też, co zdarza mu się okazać (i nie wiąże się z powolnym prowadzeniem nas do miski przy akompaniamencie mruczenia i pomiaukiwania). Gdy wyjeżdżaliśmy z RPA, mieliśmy 6 miesięcy przerwy, zanim przenieśliśmy się do Rwandy. Nie było jak targać biednego kota do kilku różnych krajów po drodze, został więc w Pretorii z naszą sąsiadką, a my planowaliśmy przetransportować go później do Rwandy. Tak się złożyło, że para, która mieszkała wtedy w naszym obecnym domu w Kigali, miała akurat ochotę zaopiekować się jakimś zwierzakiem i zaproponowała, żeby Misiek przyjechał do Rwandy zanim my tu się pojawimy. Oni się nim zajmą, a on będzie się przyzwyczajał do nowego domu. Bardzo to było miłe, choć trochę skomplikowane, bo południowoafrykańska administracja była bardzo niezorganizowana, w przeciwieństwie do rwandyjskiej, która działała, jak w zegarku (ha!). Misiek dotarł tu w końcu w marcu, a my przylecieliśmy dwa miesiące później. Na początku kompletnie nas zignorował, i wcale mu się nie dziwiłam, w końcu opuściliśmy go na dość długo, więc miał prawo się obrazić . Ale gdy wyjęłam szczotkę i zaczęłam go czesać (uwielbia to), spojrzał na mnie nagle jakoś inaczej, bardzo uważnie, i po chwili się zrelaksował i rozmruczał, co mu się nieczęsto zdarza. Podobno koty mają bardzo dobrą pamięć i ewidentnie Misiek przypomniał sobie, że ta pani (czyli ja) to oprócz czesania również jeść daje, więc najlepiej być z nią w dobrej komitywie 😀 Obecnie Misiek jest właścicielem wszystkich łóżek w naszym domu, a także sof i foteli w salonie i na patio. Lubi polować na gekony i karaluchy, i zostawiać ich zmasakrowane resztki na środku podłogi w jadalni. Kilka razy znalazłam też na moim pięknym, drogim, ręcznie tkanym w RPA dywaniku poszarpane zwłoki szczurów (małych na szczęście). Czyli wszystko w normie, zarabia na swoje utrzymanie 😉

Królik natomiast już tu był. To znaczy para, która nam tymczasowo adoptowała Miśka, przygarnęła wcześniej królika, którego właściciele wyjeżdżali z Rwandy na Filipiny i nijak nie mogli go ze sobą tam zabrać. Zwierz ma na imię Chadwick, nie mam pojęcia, skąd się to wzięło, ale jeden kolega zasugerował, że to może na cześć pewnego angielskiego piłkarza o takim nazwisku i wielkich zębach 😉 Chadwick wcale wielkich zębów nie ma, a przynajmniej nie są wystające, bo jak dotąd ich nie widziałam 😉 My w każdym razie nazywamy go po prostu Bunny albo Rabbit 🙂 Jest królikiem ogrodowym, biega samopas i skubie trawę i krzaczki, a jak mam jakieś obierki, to też chętnie je wcina. Uwielbia też niestety chleb, który dla królika jest bardzo niezdrowy, więc muszę uważać, jak rzucam okruszki kurom, żeby Chadwick ich nie zjadł. Z kotem zupełnie się ignorują. Serio, przechodzą obok siebie bez żadnej reakcji. Na początku podobno Chadwick rządził całym ogrodem, ale teraz chyba już pogodził się z faktem, że musi się nim podzielić z innymi 😉 Jest bardzo przyjaznym zwierzakiem, lubi, jak się go głaszcze i drapie między uszami i po nosie 🙂 Ma tendencję do znikania na długie godziny i pojawiania się znikąd – wtedy zazwyczaj wykonuje sprint przez trawnik z jakichś krzaków i domaga się pieszczot. Kilka dni temu rozpłaszczył się przede mną i nie chciał puścić, musiałam przez 15 minut go głaskać, a potem zażądał przekąski i dalszego głaskania podczas jedzenia 🙂

I tak dotarliśmy do kur. Nazywają się Betty i Susan. Betty była na początku tą niby bardziej rozgarniętą kwoką, ale teraz to Susan trzęsie kurnikiem, Betty za to jest trochę większą damą i nie rzuca się na każdy skrawek jedzenia, jakby pierwszy raz w życiu dostała cokolwiek do skonsumowania (Susan nie ma takich oporów, jest nienasycona). Apetyt mają obie bardzo duży, a szczególnie lubią skórki i liście buraka oraz pomidory, walczą o nie zawzięcie i ganiają się, żeby wyrwać drugiej kawałek z dzioba. Obie dość szybko przyzwyczaiły się do dużej ogrodowej przestrzeni, choć minęły dwa tygodnie, zanim zaczęły znosić jajka. Teraz dziennie mamy zazwyczaj jedno, chyba znoszą na zmianę 😉 Są bardzo zabawne, zwłaszcza kiedy próbują wejść na patio i szukając jakiejś dziury w ogrodzeniu kwilą i gdaczą jak najęte, i są bardzo niepocieszone, gdy nie udaje im się wdrapać. Na nasz widok pędzą do nas co sił w nogach i robią taki śmieszny przysiad, żeby je pogłaskać 😀 Kilka dni temu była burza i spadł bardzo intensywny deszcz, który kurkom najwyraźniej wcale nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie, biegały radośnie po ogrodzie i podskakiwały, żeby złapać komary i inne muszki, których sporo się wtedy pojawiło 🙂 Z kotem i królikiem mijają się bez żadnej reakcji, nikt nie robi na nikim wrażenia i nie wzbudza żadnych emocji. No, tylko czasami, gdy królik ma jakieś obierki, a kury też są nimi zainteresowane, zdarza im się dziobnąć go w głowę, na co on warczy i bez ceregieli kontynuuje konsumpcję 🙂 Nie sądziłam, że tak różne zwierzęta mogą żyć obok siebie i totalnie ignorować się wzajemnie, ale zdecydowanie wolę to niż mediację w walkach między drobiem, kotem a królikiem! Poniżej kilka zdjęć, nie udało mi się jak dotąd złapać całej czwórki na jednej fotce, bo Misiek w ciągu dnia głównie leżakuje 😉 Gdy klikniecie na zdjęcia, zobaczycie je w większym rozmiarze wraz z opisami 🙂

6 uwag do wpisu “Moja mała menażeria

  1. Pingback: Po 13 miesiącach w Rwandzie… – Marianna in Africa

Dodaj odpowiedź do MariannaInAfrica Anuluj pisanie odpowiedzi