Ognisty weekend w Parku Narodowym Akagera

Półtora tygodnia temu postanowiliśmy wygrzebać namiot i pojechać na długi weekend (15 sierpnia to tutaj również dzień wolny) do Parku Narodowego Akagera na wschodzie Rwandy. Gdy mieszkaliśmy w RPA, bardzo lubiliśmy jeździć na kempingi do parków i rezerwatów przyrody. Akagera znajduje się ok. 2,5 jazdy samochodem z Kigali, więc to idealne miejsce na weekendowy wypad i relaks na łonie natury. Ten wyjazd okazał się jednak dużo większą przygodą, niż oczekiwaliśmy, i niekoniecznie pozytywną… 

Akagera to park, który powoli podnosi się z długiego okresu zaniedbania. W tej chwili mieszka w nim dużo bawołów i różnych antylop, setki ptaków, a także słonie, lamparty, krokodyle i hipopotamy. W ubiegłym roku wprowadzono lwy, które już się zadomowiły, a w planach jest także zakupienie nosorożców, co nada Akagerze status parku z Wielką Piątką.

IMG_20160812_161831999
Droga prowadząca do parku

W tej chwili w parku funkcjonują dwa kempingi. Do recepji dotarliśmy późnym popołudniem po przyjemnej podróży dobrymi drogami. Zapłaciliśmy za trzy noce, co kosztowało nas aż 280 dolarów amerykańskich. To i tak ze zniżką dla rezydentów, goście międzynarodowi płacą więcej. Sam kemping kosztuje 20 dolarów za noc od osoby, opłata za wjazd do parku to kolejne 25 dolarów od osoby za dzień, plus 7,5 dolara opłaty za samochód.  Bardzo drogi ten kemping, prawda?! Dla porównania: w Parku Narodowym Krugera w RPA wjazd kosztuje ok. 20 dolarów za dzień dla turystów i 5 dolarów dla rezydentów; kemping z kolei to ok. 20 dolarów za stanowisko, na którym może nocować do 6 osób. Cóż więc takiego dostaje się w Akagerze za takie pieniądze? Ano właściwie nic, oprócz drewna do rozpalenia ogniska, dość cuchnących toalet (a ja francuskim pieskiem nie jestem, wierzcie mi, w różnych wychodkach bywałam w Afryce Południowej), oraz niezdatną do picia wodę z pompy, bo nie ma bieżącej wody. Nie ma też prysznica ani nawet jakiegoś ustronnego miejsca, żeby się tą wodą z pompy polać. Nie dostaje się nawet mapy, trzeba ją sobie kupić (my na szczęście mieliśmy jedną od znajomego). Należy przywieźć własnę wodę do picia oraz jedzenie. Przy recepcji jest niby kawiarnia, ale zamykają o 15, więc nie wiem, co tam oferują i za ile.

Kemping Muyumbu znajduje się w odległości 5km od recepcji. Po drodze zauważyliśmy pożary traw. Nie jest to nic dziwnego na terenie sawannowym, ale jednak zastanowiło nas, dlaczego mimo wszystko pozwolono nam się rozbić na kempingu, który przecież był bardzo niedaleko. Z niego samego na początku widać było jedynie dym, ale później zmienił się nieco kierunek wiatru i nagle ogień znacznie się przybliżył. Oprócz nas na kempingu była rodzina z USA (para w średnim wieku z dorosłymi synami), która pojechała na wieczorne safari z przewodnikiem (nie mieli swojego samochodu). Podczas ich nieobecności ogień podszedł na odległość ok. 50 metrów od ich namiotów, co nas już dość mocno zaniepokoiło. Gdy wrócili, też nie byli zachwyceni tym widokiem, ale przewodnik bez specjalnych ceregieli pożegnał się z nimi i odjechał. Obserwowaliśmy pożar jeszcze przez jakiś czas, i w końcu wiatr znowu się zmienił i płomienie powędrowały trochę dalej. Poszliśmy spać, ale nie na długo. Obudziłam się, gdy Tim wychodził z namiotu. Myślałam, że poszedł do toalety, ale coś długo nie wracał, więc trochę zmartwiona też wstałam. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że w namiocie jest dość jasno jak na północ i brak jakichkolwiek świateł. Na zewnątrz przywitał mnie ogień zbliżający się do naszej części kempingu. Tim i starszy Amerykanin przyglądali mu się i rozmawiali półgłosem. Wszystko to wyglądało niesamowicie, złota poświata i dym na tle rozgwieżdżonego nieba i księżyca, i zupełna cisza. Wiatru prawie nie było czuć, ale wystarczył rzut oka na dym i wyraźnie było widać, że ogień przesuwa się po obrzeżach kempingu. Wokół niego było ogrodzenie pod napięciem do odstraszania dzikich zwierząt, i wydawało się, że pożar pozostaje poza nim. Ale nie mieliśmy całkowitej pewności, że oprócz płotu jest tam również ścieżka, która stanowiłaby dodatkową barierę. Amerykanim przyniósł nam wiaderko z wodą. Wcześniej zmoczył swoje namioty, na wypadek, gdyby wiatr przywiał jakąś iskrę. Poradził nam iść spać, bo zamierzał i tak trzymać wartę jeszcze przez jakiś czas. Zdałam sobie wtedy sprawę, że w recepcji nie dali nam nawet żadnym numerów alarmowych. Zazwyczaj w parkach dostaje się ulotkę z obowiązującymi zasadami i informacją, co robić w nagłych przypadkach. Amerykanin roześmiał się, że my to przynajmniej mamy samochód. Zaczęłam się zastanawiać, czy zmieścilibyśmy w nim dodatkowe cztery osoby. Gdyby zostawić namiot, lodówkę i bagaż, to pewnie dałoby jakoś radę.

IMG_20160813_140505397

Położyliśmy się znowu, ale po niecałych dwóch godzinach drzemki obudził nas odgłos łamanych gałęzi. Była 2 w nocy. Ogień był jakieś 20 metrów za naszym namiotem, ale wciąż po drugiej stronie ogrodzenia. Amerykanin nadal wszystko obserwował, a my stwierdziliśmy, że teraz warto chyba skorzystać z tej wody, którą nam wcześniej przyniósł, i polać nią namiot. Spojrzałam na migoczące niebo. Księżyc już zaszedł, a Droga Mleczna była wyraźna, jak na zdjęciach NASA. W momencie, gdy zobaczyłam spadającą gwiazdę, ogień napotkał drzewo i jego wyschnięte liście wystrzeliły w powietrze. Postanowiliśmy przesunąć namiot i samochód bliżej głównej drogi, a potem patrzyliśmy, jak płomienie podążają za linią ogrodzenia. Wiedzieliśmy, że tego typu pożary w buszu zazwyczaj wypalają tylko trawy i liście na drzewach i krzewach, nie całe pnie, co nie zmieniało faktu, że takie chwilowe fajerwerki wyglądają dość strasznie z tak bliskiej odległości. W ogniu jest coś hipnotyzującego, wpatrywaliśmy się w niego w milczeniu, i słuchaliśmy, jak pochłania trawy i gałązki. Wreszcie zakończył podróż wokół kempingu i dotarł do drogi, gdzie musiał się zatrzymać, gdyż nie było na niej żadnej roślinności, stanowiła ona naturalną barierę.

P1100414
Ogień tuż za naszym namiotem…

Była już 4 nad ranem. Próbowaliśmy jeszcze spać, ale nie szło nam najlepiej. O 8 w namiocie zaczęło robić się za ciepło, więc musieliśmy wstać. Amerykanie odjechali trochę wcześniej i mieliśmy teraz cały kemping dla siebie. Czułam się zupełnie rozbita i strasznie zmęczona, ale na szczęście nie mieliśmy żadnych planów na ten dzień. Na tym miał polegać cały ten weekend: wyjechać poza miasto, by się zrelaksować blisko natury, z dala od ludzi. Noc była jednak mało relaksująca, więc postanowiliśmy po prostu posiedzieć w cieniu, spróbować się zdrzemnąć, i cieszyć się ładnymi widokami na jezioro. Ochlapaliśmy się wodą z pompy, zjedliśmy śniadanie, i z herbatą zalegliśmy w fotelach kempingowych, by powegetować przez parę godzin. Po południu planowaliśmy pojechać na krótkie safari przez recepcję, by opowiedzieć im o naszych „przygodach”.

IMG_20160813_112738742IMG_20160813_131205301

Zaczynaliśmy się w końcu trochę lepiej czuć, gdy nasz spokój przerwały dwa samochody, które dość agresywnie wjechały na kemping. Pasażerami okazała się ok. 10-osobowa rodzina. Kilku panów przyszło się przywitać i poinformować nas, że są Kenijczykami z Mombasy. Życzyliśmy im miłego dnia, mając nadzieję, że nie będziemy musieli się specjalnie integrować (nie byliśmy w końcu w najlepszych humorach po tym całonocnym stresie). Pewnie, że wolelibyśmy być zupełnie sami, ale to w końcu był weekend i kemping jest dla wszystkich. Ale potem goście zaczęli wypakowywać samochody i robili przy tym dużo hałasu. Byli to Kenijczycy pochodzenia indyjskiego, którzy najwyraźniej nie mogą żyć bez swojej muzyki, bo włączyli ją na cały regulator. Najwyraźniej duży napis na ścianie toalet No Loud Music nie przykuł ich uwagi. Nie mieliśmy siły na dyskusje z nimi, asertywność zupełnie nas wtedy opuściła. Podjęliśmy za to natychmiastową decyzję: jedziemy na drugi kemping na północy parku.

Zabraliśmy się w ciągu pół godziny i najpierw pojechaliśmy na recepcję. Tam prawie dostałam rozstroju nerwowego, gdy jedna z pań z obsługi poinformowała nas, że na tym kempingu nie ma wody i że będziemy musieli ją teraz KUPIĆ. Przecież już zapłaciliśmy fortunę!! Na szczęście główna pani recepcjonistka uspokoiła nas, że woda jest i niczego dodatkowo kupować nie musimy. Była też bardzo zdziwiona, słysząc nasze rewelacje o pożarze, bo nie miała o nim pojęcia. Nie wiem, jak to możliwe, gdyż miały one miejsce bardzo blisko recepcji, ale nie chcieliśmy tracić czasu na bezsensowne dyskusje. Później wyslaliśmy email do menadżerki.

Droga do kempingu Mutumba była dość długa, ale też monotonna. W tej części parku najwyraźniej pożary już były jakiś czas temu, w niektórych miejscach odrastała już trawa. Kemping znajduje się na wzgórzu i jest dużo większy, niż Muyumbu. Kilka osób już się na nim rozbiło, ale wyglądali na zwyczajnych ludzi, co nas uspokoiło 😉 Wiał dość silny wiatr, więc rozbijanie namiotu nie było łatwe, ale w końcu mogliśmy usiąść i poczekać, aż ognisko się porządnie rozpali, żebyśmy mogli upiec steki i wypić dobre wino. Położyliśmy się wcześnie i spaliśmy jak zabici.

IMG_20160814_073220040_HDR
Widok z kempingu Mutumba o poranku

Rano było przyjemnie, chłodno i pochmurno, ale na wzgórzu nie ma żadnych drzew. Gdy zaczęło się rozpogadzać, doszliśmy do wniosku, że przy pełnym słońcu upieczemy się żywcem, bo nie było się gdzie schować. I kolejna błyskawiczna decyzja: wracamy do domu dzień wcześniej, okrężną drogą do bramy wyjazdowej, żeby jednak zrobić jakieś safari. Na lwy się nie natknęliśmy, ale na jednego słonia już tak, plus na dwa wielkie hipopotamy skubiące trawę w zaroślach, oraz całkiem sporo innych zwierząt: zebry, żyrafy, guźce, stada bawołów, i różne rodzaje antylop, jak topi, impala, oribi i kob Defassa, a także parę koronników szarych z rodziny żurawi 🙂

P1100460IMG_20160814_095939333

P1100432 (2)P1100430P1100486P1100474

P1100424 (2)

P1100456 (2)

P1100420 (2)

Wcześniejszy powrót do domu był dobrą decyzją. Zarząd parku odpowiedział na nasz email z reklamacją od razu i profesjonalnie podszedł do sprawy. Dostaliśmy zwrot pieniędzy za niewykorzystany dzień, a menadżerka przeprosiła nas za stres, jaki zafundowały nam pożary. Okazuje się, że w Akagerze wywoływane są one przez specjalny zespół, którego zadaniem jest je również kontrolować. Tym razem osoba odpowiedzialna poszła na urlop i nie przekazała obowiązków, dlatego na recepcji nikt nic nie wiedział. Zapewniono nas, że sprawa zostanie potraktowana poważnie.

Wszystko dobrze się skończyło, ale nie ukrywam, że nie wiem, czy chcę jeszcze wrócić do Akagery. Kilkoro znajomych poleciło nam nocleg w hotelu Ruzizi Tented Lodge, szczególnie w namiocie safari umiejscowionym na drzewie, z wielką wanną, i hipopotamami pasącymi się pod patio. Ale to już jest opcja luksusowa, kosztuje 400 dolarów za noc za dwie osoby (480 dla turystów). W cenę wliczone jest śniadanie i kolacja, ale już nie napoje, safari z przewodnikiem, czy nawet wstęp do parku, to jest płatne dodatkowo. Ogólnie w Rwandzie zakwaterowanie jest naprawdę drogie. Tęsknię za RPA, gdzie za ułamek tych cen można znaleźć mnóstwo fantastycznych miejsc na nocleg! Ale z drugiej strony czasami dobrze jest zaszaleć, więc kto wie, może jednak do Ruzizi kiedyś pojedziemy 😉

6 uwag do wpisu “Ognisty weekend w Parku Narodowym Akagera

  1. Pingback: Park Narodowy Nyungwe – część pierwsza – Marianna in Africa

  2. Pingback: Marianna in Africa

Dodaj komentarz